
27 stycznia 2021 roku moja mama, Danuta Boba, edukatorka domowa, skończyła sto lat. Ten jubileusz stał się inspiracją do przypomnienia historii edukacji domowej w rodzinie Bobów, o którą stoczyli prawdziwą bitwę w dobie PRL , gdy ta forma nauczania była prawnie zabroniona.

W 1952 roku w Polsce panował ustrój komunistyczny, kraj był pod wpływem terroru Józefa Stalina. Wówczas wiek szkolny osiągnęła Bogumiła Maria, moja najstarsza siostra, córka Bartłomieja i Danuty Bobów.
Rodzice, z inicjatywy ojca, postanowili nie posłać jej, wbrew powszechnej interpretacji przepisów oświatowych, do szkoły podstawowej. Mieszkali wtedy w Kozach koło Bielska-Białej, gdzie tata był do 1951 roku dyrektorem liceum rolniczo-mechanicznego (mieszczącego się wówczas w odebranym rodzinie Czeczów dworze). Stanowisko to zresztą wkrótce stracił za niezdejmowanie krzyży w klasach oraz uczęszczanie do kościoła, czym dawał „zły przykład załodze”.
Mama poszerzała swoją wiedzę dotyczącą metod nauczania dzieci na różnych etapach rozwoju, będących w jednej grupie. Prócz poczucia odpowiedzialności za edukację i rozwój swoich pociech miała także niewątpliwy talent pedagogiczny, co potwierdzały wyniki moje i mojego rodzeństwa.
Ojcu nie podobał się światopogląd, jaki państwo narzucało w każdej formie, a w szczególności poprzez edukację. Zlikwidowano bowiem pluralizm oświatowy obowiązujący w latach międzywojennych (istniały wtedy szkoły państwowe, prywatne, w tym prowadzone przez instytucje religijne, głównie tzw. zakony szkolne – m.in. pijarów, urszulanki, prezentki czy salezjanów). Zakazano także nauczania eksternistycznego – domowego. Jedynym wyjątkiem był stan zdrowia dziecka, który uniemożliwiał uczęszczanie do placówki. Lekcje były jednak prowadzone również w sanatoriach, zatem bardzo trudno było, nawet przy pomocy zaświadczeń lekarskich, uniknąć „prania mózgu“, jakie zapewniała szkoła. A ta miała za zadanie nie tylko uczyć, lecz także kształtować człowieka, wychować homo sovieticus . Podręczniki były napisane tendencyjnie, z kart historii wiele faktów zniknęło, a inne nie zostały w ogóle ujawnione, jak np. sprawa katyńska. Zamiast popularnego w międzywojniu języka inteligencji, jakim był francuski, i drugiego języka, jakim zazwyczaj był angielski lub niemiecki, wprowadzono obowiązkowo język rosyjski. Na każdym przedmiocie kładziono nacisk na rosyjskich autorów i naukowców, jakby na reszcie planety niewiele się działo, a Związek Radziecki był kołem zamachowym postępu wszechświata.
.png)
Mój tata, który w 1952 roku miał już 53 lata i dawno wyrósł z dziecięcej naiwności, system komunistyczny uważał za „z gruntu fałszywy“. Postanowił zatem nie dopuścić do indoktrynacji swoich dzieci. Jego żona poparła tę determinację i podjęła nauczanie domowe.
Ojciec nie tylko zajmował się walką o sposób edukacji, dbał też o program szkoły domowej. Jako zapalony bibliofil posiadający wielotysięczny księgozbiór zalecał dzieciom lektury, recytował wiersze. Snuł opowieści na wszelkie tematy.
Spotkało się to jednak z oporem ze strony władz. Przytaczane łagodne i racjonalne argumenty, odwołujące się do oszczędności zrujnowanego wojną kraju czy do przepełnionych i niedogrzanych klas w lokalnej szkole, nie znalazły żadnego zrozumienia, a konflikt szybko się zaognił. Ojciec odwoływał się wytrwale do wyższych instancji – powiatowych i wojewódzkich. W odpowiedzi nakładano na niego grzywny i zasądzano „ najwyższy wymiar kary” , włącznie z wyrokiem pozbawienia praw rodzicielskich. Aparat państwowy czynił starania, by rodzinę zastraszyć. Tatę wyprowadzali z domu funkcjonariusze uzbrojeni w karabiny, przeprowadzano rewizje, rozrywając tapczany i zrywając klepki z podłogi. W oparciu o wydany wyrok pozbawienia praw rodzicielskich próbowano siłą odebrać dzieci i umieścić je w domu dziecka. Ojciec pisał wtedy w swojej depeszy do Rady Ministrów: prowincjonalne „kacyki” partyjno-administracyjne dopuszczają się na osobowości mojej krzywd i gwałtów wołających o pomstę do wszechmogącego Boga, usiłują mi ukraść moje małe dzieci. Niesłychane! – dzieciokrady! Proszę o natychmiastową interwencję i ochronę, bo nie mam już sił czuwać we dnie i w nocy, z siekierą u nogi, na straży moich dzieci.
Aparat państwowy czynił starania, by rodzinę zastraszyć. Tatę wyprowadzali z domu funkcjonariusze uzbrojeni w karabiny, przeprowadzano rewizje, rozrywając tapczany i zrywając klepki z podłogi. W oparciu o wydany wyrok pozbawienia praw rodzicielskich próbowano siłą odebrać dzieci i umieścić je w domu dziecka.
Interwencja w Warszawie odniosła pozytywny skutek i w roku 1955 sprawę umorzono, by jednak już w 1960 ponownie wróciła na wokandę. Determinacja rodziców rosła z rozprawy na rozprawę (a sprawa ciągnęła się latami), zaś kolejne odwołania przybierały postać światopoglądowego manifestu. Terror narastał – po napisaniu skargi do Trybunału Praw Człowieka do domu brutalnie wtargnęło SB i groziło ojcu połamaniem palców szufladą biurka, aby już nigdy nic nie napisał. Matkę, gdy ujęła się za mężem, szarpano za włosy, uderzając jej twarzą o blat, aż do krwotoku z nosa. W odpowiedzi na odwołania wymierzano ponownie „najwyższy wymiar kary”. 20 lutego 1960 roku miało miejsce kolejne odwołanie do premiera Józefa Cyrankiewicza, co poskutkowało szczęśliwie i 22 czerwca 1961 roku sędzia Mieczysław Baranowski zalecił poddanie czwórki dzieci państwa Bobów egzaminom państwowym (które moje rodzeństwo zdało znakomicie).