Informacja o śmierci taty dotarła do nas z dwutygodniowym opóźnieniem. W tamtych czasach nie było telefonów satelitarnych ani komórkowych, a wiadomość dochodziła z prędkością karawany po lodowcu Hush, potem telegrafem i na końcu pocztą lotniczą.
Przyjaciel ojca, który nas odwiedził kilka dni później, opowiedział, jak wyglądała wyprawa. Pogoda w Karakorum była wtedy fatalna. Cały czas towarzyszył im silny huraganowy wiatr i opady śniegu, co z kolei powodowało mnóstwo lawin. Pomimo tego zdobyli dziewiczy wierzchołek południowo-zachodni prawie ośmiotysięcznej góry Masherbrum. Tata zginął, ponieważ próbował sprowadzić na dół kolegę, który z powodu wycieńczenia, wysokości i zimna stracił wzrok. Razem zostali gdzieś wysoko na grani z widokiem na lodowiec Baltoro, K2 i inne najwyższe szczyty Karakorum.
Był ponury i kryzysowy początek lat osiemdziesiątych w Polsce, a my z mamą zostaliśmy sami. Kilka lat później, jako nastolatek zacząłem interesować się pamiętnikami i zdjęciami ojca. Potrafiłem godzinami wertować slajdy z jego wypraw do Ameryki Południowej, w Himalaje i Karakorum. Na honorowym miejscu w moim pokoju pojawił się plakat znaleziony w jego rzeczach z przepiękną sylwetką szczytu Pyramide w peruwiańskich górach Cordillera Blanca. Książkę Święta góra Sikkimu opowiadającą o ekspedycji na himalajską Kanczendzongę, w której uczestniczył mój tata, przeczytałem chyba dziesięć razy.
Już na początku studiów – pomimo protestów mamy – zapisałem się na kurs wspinaczkowy do Klubu Wysokogórskiego i szybko zacząłem jeździć na wyprawy. Na początku dwa razy jeździłem zdobyć kirgiski Tien-Szan, gdzie podróżowało się tanio, ale za to ponad tydzień w jedną stronę – pociągiem przez Rosję i Kazachstan. Potem były Alpy, Dolomity, Andy Peruwiańskie i Himalaje Garhwalu. Przez tych kilka lat w zasadzie wszystkie wakacyjne i urlopowe wolne dni spędzałem w górach.
