Umyta, ubrana, uczesana i umalowana zanurzam się w modlitwie. Czytam. Księga Biblii jest kolorowa, gdyż zaznaczam w niej fragmenty, które dotknęły mojego serca. Później poświęcam 10 minut na gimnastykę poranną. Staram się codziennie rozciągać. Po cichutku, żeby nie obudzić dzieci, schodzę do kuchni. Przygotowuję śniadanie dla całej rodziny, popijając wodę z cytryną. Dbam o to, aby wszystko, co jemy, było świeże, zdrowe i sycące. Kiedy kończę robić pierwszy posiłek, na progu kuchni pojawiają się moi synowie. Mówimy sobie „dzień dobry”, przytulamy się i siadamy do stołu. Jest godzina 8:00. W czasie jedzenia rozmawiamy o bieżących sprawach, a także planujemy konkretne działania. Pierworodny, siódmoklasista, opowiada mi o tym, czego będzie się uczył. Młodsza ekipa, raczej kombinuje jak przekonać mnie, żeby zrobić mniej, szybciej i bez wysiłku. Ale ostatecznie i tak wszyscy wiemy, że trzeba uczciwie wypełnić swoje obowiązki. Lekcje rozpisałam wieczorem, więc teraz chłopcy już tylko siadają do nauki. W tym czasie ja robię sobie kawę i usadawiam się obok nich, aby w każdej chwili służyć im pomocą. Czas mija, domowi uczniowie pracują. Gdzieś w tak zwanym międzyczasie wyciągam z lodówki przygotowany wieczorem obiad, który trzeba już tylko włożyć do piekarnika. Młodsi synowie kończą swoje zadania i idą się bawić. Jest 11:45. Staramy się ze wszystkim wyrobić, aby o 12:00 zjeść drugi posiłek. A co później? U nas najczęściej szkoła muzyczna i zajęcia dodatkowe, więc zbieramy się do auta i ruszamy. Ahoj, przygodo!
Jestem pewna, że również masz taką konkretną wizję edukacji domowej. Czyż nie? W głowie każdej z nas (teraz będę pisać o perspektywie mamy, gdyż takiej doświadczam, taką znam) zarysowuje się jakiś obraz, wizja, może ideał. Ten swój budowałam na kanwie opowieści innych matek, filmie Erwina Wagenhofera Alfabet , na książkach, a później dodatkowo na filmach z YouTube. Teraz w dużej mierze weryfikuję swoją wiedzę o domowym życiu, obserwując wybrane konta na Instagramie. Cały problem polega jednak na tym, że przez większość roku szkolnego słońce nie budzi nas o 6:00 rano swoimi radosnymi promieniami, i że dopiero od niedawna doświadczam poranków, gdy nikogo nie karmię piersią, nie przewijam i nie mam dodatkowego pasażera we własnym łóżku. Często wstaję zmęczona, na zewnątrz jest ciemno i zimno, a pierwszą czynnością dnia jest przełożenie do suszarki ubrań, które wyprały się w nocy (włączone na start o 4:00). Moja Biblia nie jest kolorowa, bo od lat zmagam się z duchową ciszą, pustynią, ciemnością. Mimo to, cieszę się, że w ogóle jest. Że trwam. Przy śniadaniu nieustannie ktoś jest niezadowolony (zły sen, niewyspanie, niedobre kanapki, zły humor, foch – wybierz z listy). Chociaż faktycznie mówimy sobie „dzień dobry” i dostaję moc uścisków. Z nauką jest bardzo różnie. Są dni, kiedy chłopcy chętnie siadają do stołu, wymyślają ciekawe sposoby na zdobywanie wiedzy, robią coś kreatywnego. Ale większość czasu to jednak praca z książką, zniechęcenie, walka z lenistwem. A ja głównie pilnuję, żeby się nie kłócili, nie przeszkadzali sobie wzajemnie, a czasem po prostu się nie bili (kto ma chłopców, ten rozumie… Prawda?). Wieczorami wcale nie mam już siły rozpisać dzieciom zadań na następny dzień. Nie czuję tej radosnej atmosfery, którą wykreowałam sobie w głowie pod hasłem „edukacja domowa”. I kiedy dni są takie krótkie, słońca nie widać i żałuję, że nie jestem niedźwiedziem, aby przespać zimę, mam naprawdę dość… Najgorsze pod tym względem są miesiące listopad i grudzień. Wtedy zawsze obiecuję sobie, że „zapiszę dzieci do przedszkola od następnego roku”. A że zapisy ruszają w marcu, nigdy do tego nie doszło. Nie mogę w tym miejscu pominąć słowa, którego nie lubi wiele matek w ED. To słowo to: egzamin. Niby się nie przejmujemy, niby nie zależy nam na ocenach, niby chcemy iść trochę pod prąd… Ale nie da się tak łatwo wymazać z podświadomości tego, co nam zafundował system. Bo chcemy czy nie – konotacje mamy wszyscy podobne. Egzamin = stres. Moja koleżanka, mama ucząca w domu, mówi, że na myśl o egzaminach czuje dosłownie ból w mostku i ogarnia ją panika. I chociaż wie, że egzaminy przeprowadzane są w przyjaznej atmosferze, i że pewnie znów okaże się, iż nerwy były niepotrzebne – tak reaguje jej ciało i musi to przepracować. Prawdą jest też, że z roku na rok jest łatwiej, ale to nie oznacza, że jest idealnie. Przyznam się Wam do czegoś szczerze: nieustannie rozważam rezygnację z edukacji domowej. Jestem zmęczona przede wszystkim emocjonalnie. Ciąży mi ta odpowiedzialność. To taki paradoks. Z jednej strony, zachwyca mnie, iż to ja kieruję edukacją moich dzieci, ich podejściem do nauki, do ocen, do planowania przyszłości. Z drugiej jednak, nie raz jest to tak obciążające, że niemal czuję fizycznie, jak mnie przygniata wielki kamień z napisem „przyszłość twojego dziecka”.