Kiedy myślę o tej dziewczynie, której nawet przez myśl nie przeszło, że za rok o tej samej porze będzie mogła chodzić po górach, czytać ciekawe książki albo spędzać czas z młodszym bratem, czuję satysfakcję. Nie będę rozpisywać się nad tym, jak i dlaczego trafiłam do edukacji domowej, ponieważ to temat na co najmniej czterostronicowy elaborat. W tym tekście chcę podsumować pierwszy miesiąc spełniania obowiązku szkolnego poza szkołą i podzielić się moimi spostrzeżeniami.
Pierwsze wrażenia
W ED niesamowite jest to, że nagle otwiera się bardzo dużo furtek – wszystkiego można popróbować.
Czy jest łatwo? Nie. Czy jest przyjemnie? Tak. Wyobraźcie sobie, że dziesięć lat swojego życia podporządkowujecie z góry narzuconemu systemowi. I kiedy w końcu z niego uciekniecie, kiedy w końcu będziecie wolni, nagle uświadamiacie sobie, że ta wolność wcale nie jest taka prosta, bo łączy się z ogromną odpowiedzialnością. Wcześniej wszystko można było zwalić na nauczyciela, na system szkolnictwa, na brak czasu... Teraz życie jest w moich rękach. To przepiękne, ale zarazem budzące pewien niepokój. Przez pierwszy miesiąc, poza przechodzeniem etapu „Hura! Nie muszę chodzić do szkoły!”, uczyłam się (i ciągle się uczę), jak tym swoim czasem gospodarować, żeby móc się skupić na nauce, ale też na innych ważnych rzeczach.