Listopad ze swoimi szarugami rozgościł się na całego, choć nikt go nie zapraszał. Na dworze, zwłaszcza gdy zmierzchało, robiło się nieprzyjemnie: ciemno, przenikliwie zimno i wilgotno. Ranki nie lepsze – też nie zachęcały do wstawania. Pani od polskiego (to ja) patrzyła na swoje uczennice, którym coraz trudniej było rano wstać, były coraz bledsze, z oczami podkrążonymi i bez humoru. Pani ze stołówki (to ja) pamiętała przy posiłkach o witaminie D (sama łykała regularnie), a czasem dosypywała ukradkiem saszetkę żelaza. Jednak dziewczynkom czegoś wciąż brakowało. Potrafiły nawet przychodzić na lekcję w pidżamach, czego polonistka, prawdę mówiąc, nie lubiła, bo jednak trzeba zachować przynajmniej pozory normalności przed kimś, kto by niespodzianie zajrzał. A może dlatego, że sama wolała pozostać w pidżamie?
– Zróbmy coś fajnego... – zamamrotała uczennica podczas lekcji matematyki, kładąc głowę na podręczniku.
– To znaczy co? Masz coś konkretnego na myśli? – spytała pani od matematyki (to ja).