To było 11 lat temu. Piąty dzień podróży. Jechał z przyjaciółmi na motocyklach przez Norwegię. Zapowiadał się kolejny dzień przygód. Nagle... zderzenie z potężnym kamperem. Stracił przytomność. Lekarze już tego samego dnia, żeby ratować mu nogę, zdecydowali o amputacji podudzia. Do dziś pamięta duchową walkę, którą przeżył, jadąc na salę operacyjną – Chciałem żyć, ale coś mnie ciągnęło w dół. Poddałem się wyczerpany, więc gdy się obudziłem i poczułem, że żyję, radość była ogromna, nie do opisania. Potem zacząłem się orientować, że straciłem tylko kawałek nogi, ale ogólnie cały jestem sprawny. Byłem wdzięczny Panu Bogu, że mnie ocalił – tak zaczyna się historia Przemka Świercza, która dała nadzieję setkom, jeśli nie tysiącom ludzi na całym świecie.
Gdy wrócił do Polski, czekały go kolejne operacje i rehabilitacja, ale on duchowo był już gotowy do zmierzenia się z nowym rozdziałem w życiu. Chciał jak najszybciej wrócić do sportu. Zaczął pływać z osobami z niepełnosprawnością, a potem grać w kosza na wózku, ale czegoś mu w tym brakowało. Ampfutbolu w Polsce jeszcze wtedy nie było, więc o profesjonalnej piłce nożnej tylko śnił i marzył. Po dwóch latach od wypadku zobaczył relację z pierwszego zgrupowania reprezentacji Polski w ampfutbolu, którą założył Mateusz Widłak. Od razu do niego zadzwonił i na następne zgrupowanie poleciał jak na skrzydłach. Zwykł mawiać, że ampfutbol spadł mu z nieba. Zresztą nie tylko to.
Sam wypadek to również coś wyjątkowego. Dziś Przemek nie patrzy na to wydarzenie jak na najgorszy dzień w życiu. Jak to możliwe? – Moi rodzice przekazali mi wiarę w Boga, który jest dobry. Nie tylko przekazali, ale też nauczyli, jak w praktyce żyć w oparciu o tę wiarę. Bez tego nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by się ze mną stało po wypadku. I nie chodzi tylko o pocieszenie. Mama i tata cierpliwie tłumaczyli mi i pokazywali, że w życiu wszystko dzieje się po coś. Mogę to albo zignorować, albo tylko się na to wściekać, albo spróbować zrobić z tym coś dobrego – opowiada. Nie był to jednak łatwy proces. Jak sam przyznaje, od kiedy pamięta, ciągle wszystko analizował, tęsknił za tym, co było i jak było. Rodzice to widzieli i słyszeli. Zareagowali, jak trzeba, czyli po prostu… szczerymi rozmowami. – To z wielu rozmów z tatą wyniosłem przekonanie, że przeszłość nie należy do mnie i żebym nie wiem, co robił, i tak jej nie zmienię. Gra toczy się o to, co z całym tym bagażem z przeszłości zrobię teraz. A dokładniej: czy wykorzystam ją do czegoś dobrego. Bo ja po prostu jestem z tych, którzy ciągle coś analizują. I to samo w sobie nie jest złe. Pytanie tylko, co się z tym zrobi. Można tylko wspominać i sobie wyrzucać, że gdybym zrobił coś innego, np. jechał bliżej prawej strony, to pewnie dziś miałbym dwie nogi. Albo może gdybym jechał wtedy trochę wolniej, albo… albo… To do niczego nie prowadzi. Najważniejsze jest znaleźć odpowiedź, do jakiego dobra to konkretne wydarzenie może doprowadzić – podkreśla.