W ważkim sporze XXI w.: „Czytać czy oglądać?” nie umiem zająć jednoznacznego stanowiska. Począwszy od Misia Uszatka przez Charliego i fabrykę czekolady po Potop i Krzyżaków , obserwuję, że dzięki filmowym twórcom możemy zakosztować wielu pięknych fragmentów literatury, zanim dorośniemy do lektury. Z drugiej strony, bez znajomości literackiego dzieła oglądanie ekranizacji pozostaje czynnością kulturowo jałową. Delektujemy się obrazem, ale podziw to trochę cielęcy, bo jesteśmy nieświadomi gry znaczeń i interpretacyjnej dysputy, czyli tak naprawdę istoty oglądanego dzieła. Niejednokrotnie też taka pamięć o powieści chroni przed fałszywym uwiedzeniem i zwykłą stratą czasu.
Pouczającą lekcją relacji między książką a filmem i warsztatem sztuki rozumienia dzieła jest historia ekranizacji Księgi dżungli Rudyarda Kiplinga – od dzieła Zoltana Kordy (1942) po dokonania Andy'ego Serkisa (2018).
Ta pozornie prosta, utrzymana w dobrym, angielskim stylu opowieść o chłopcu wychowanym przez wilki jest jak wiadomość w butelce rzucona na burzliwe fale dziejów. Z nadzieją na samoreplikację, gdyby ktoś zechciał wyciągnąć korek. Sięgnijmy zatem najpierw do książki i autorskich intencji.
Prawo w opowieści Kiplinga jest czymś więcej niż zbiorem przyjętych zasad – to esencja istnienia, fundament życia.
Maugli * zjawia się w indyjskiej dżungli niczym pierwszy człowiek umieszczony przez Boga pośrodku natury. Nie ma w nim żadnego zła ani żądzy, które wprowadzałyby niezgodę między niego a zwierzęta. Wilki przyjmują go do stada, jak swego. Dalej historia się toczy, jak głosi ulubione przeze mnie zdanie (bez wątpienia Kipling zamknął w nim najpiękniejsze doświadczenie swoich pierwszych sześciu lat życia w Bombaju): „I tak wyrósł na silnego i zwinnego chłopca, co nie powinno dziwić, bo przecież nie musiał ślęczeć nad książkami, a jeśli mimo to wciąż się czegoś w dżungli uczył, to nawet nie wiedział, że w świecie ludzie nazywają to nauką”...