Majsterkowanie lubiłem od zawsze. W czasach mojego dzieciństwa wiele elementów wykończenia domu trzeba było robić samemu. W latach 80. nie było wielkopowierzchniowych sklepów, w których można do woli wybierać domowe wyposażenie. Nie było też marketów budowlanych oferujących absolutnie wszystko – od elektronarzędzi po świąteczne dekoracje. Dlatego mój tata urządzając mieszkanie, sam wykonywał tak popularne wtedy pawlacze, boazerie czy zabudowane szafy w przedpokoju. Dostęp do narzędzi mieliśmy dużo skromniejszy niż dzisiaj, a wybór rodzajów śrub i mocowań też był bardzo ubogi. Wymagało to zatem pomysłowości i zręczności, którą jako kilkulatek obserwowałem nie tylko u taty, lecz także u mamy, która własnoręcznie szyła zasłony, pościele, a nawet ubrania. Maszyna do szycia była zresztą w moim dziecięcym postrzeganiu jednym z obowiązkowych sprzętów w domu. Pewnie dlatego, że – zamknięta w postaci szafki pokaźnych rozmiarów – zajmowała część naszej niewielkiej kuchni.
AMBITNE PLANY 7-LATKA
W moim życiu miałem kilka charakterystycznych momentów związanych z własnoręcznym wykonywaniem różnych przedmiotów. Szczególnie upodobałem sobie drewno jako materiał szeroko dostępny i względnie łatwy w obróbce. Pierwsze wspomnienie o próbie stworzenia czegoś samemu pochodzi z początku lat 90., miałem nie więcej niż 7 lat. Przeczytałem prostą ilustrowaną książeczkę o jednej z przygód Bolka i Lolka. Moją uwagę zwrócił terenowy samochodzik bez dachu, jakim poruszali się mali bohaterowie. Wydawał się tak prosty w swojej konstrukcji, że szybko postanowiłem wykonać go osobiście. Jeep miał dawać mi możliwość osobistego zasiadania za kierownicą, więc musiał być słusznych rozmiarów. Przynajmniej takich jak akumulatorowe samochodziki dla dzieci. Oczywiście chciałem, żeby był wykonany z drewna. Przygotowałem dziecięcy zestaw narzędzi stolarskich starannie ułożonych w drewnianej skrzyneczce, który dostałem na urodziny. Wybrałem jedną z desek niepotrzebnych już tacie. Mieszkaliśmy na jednym z krakowskich osiedli, w bloku z wielkiej płyty, więc nie było mowy o dostępie do pracowni. Na miejsce pracy wybrałem kuchnię. Książkę otwartą na stronie z rysunkiem autka umieściłem na szafce z maszyną do szycia, żebym mógł zerkać na nią niczym na projekt. Wyciągnąłem z mojej skrzynki ręczną, niezbyt ostrą piłkę do drewna, oparłem deskę na taborecie i przycisnąłem ją kolanem. Ochoczo zabrałem się do wycinania… koła. Deska przesuwała się po śliskim siedzisku krzesełka, a piła raz po raz blokowała się w powstającej szczelinie. Po dłuższej chwili w desce powstało kilkucentymetrowe przecięcie. Pomimo moich starań, by uzyskać okrągły kształt, było ono zupełnie proste. Próby robienia kolistych ruchów i wyginania piły nie przyniosły rezultatu. Próbując jeszcze nadrobić niedoskonałość kształtu, ślizgałem się zębami piły po powierzchni deski. Jednak przy tej próbie powstały tylko bezładne rysy, szpecące obrabiany materiał. Była to niedziela i mama szykowała obiad, na który zaproszona była babcia. W mieszkaniu czuć było coraz intensywniejszy zapach smażonych kotletów i gotowanych ziemniaków. Wiedziałem, że za moment zostanę zawołany do stołu, co definitywnie zakończy pasjonujące zajęcie. W efekcie niepowodzeń konstrukcyjnych i presji czasu porzuciłem swoją pracę. Byłem mocno zniechęcony. Jednak ten stan trwał dość krótko i już niebawem, niczym nieugięty wynalazca, wykonywałem kolejny obiekt własnego pomysłu. Nigdy potem nie wróciłem do projektu zainspirowanego przygodą Bolka i Lolka, ale nie zgasła we mnie chęć i ambicja do tworzenia. W późniejszych latach próbowałem swoich sił, szyjąc materiałowe sakiewki czy plotąc modne wówczas kolorowe bransoletki z muliny.
OD MUZYKI DO MAJSTERKOWANIA
W drugiej połowie lat 90. byłem już nastolatkiem i jedną z moich rodzących się pasji było muzykowanie. Umiałem już grać na gitarze, trochę śpiewałem i byłem uczniem szkoły muzycznej z perkusją jako głównym instrumentem. W związku z tym rozwijałem też swoje zainteresowanie wszelkimi perkusjonaliami. Miałem kilka zakupionych instrumentów, ale nie dysponowałem nieograniczonymi środkami, żeby mieć wszystkie, jakich zapragnę. Nie pozostawało mi nic innego jak samodzielna produkcja. Tak spod mojej ręki wychodziły na początku grzechotki, pudełka akustyczne, a później nawet bongosy czy djembe. Ten ostatni, jednomembranowy, kielichowaty rodzaj bębnów, był moim ulubionym. Dlatego to jemu poświęciłem najwięcej czasu, wykonując metodą prób i błędów kolejne, coraz lepsze wersje. Każdy następny egzemplarz był bardziej dopracowany, a splot kolorowego sznurka, który służył za naciąg do koziej membrany, był za każdym razem precyzyjniej związany. W tamtych czasach instrumenty te zyskiwały na popularności, ale wysokie ceny i niewielki wybór w sklepach muzycznych sprawił, że udało mi się zarobić parę groszy, sprzedając kilka sztuk innym amatorom afrykańskich rytmów.