Mam skrzyżowaną lateralizację i w pierwszej klasie przymusem przestawiono mnie na pisanie prawą ręką (mimo protestów mamy, która słusznie wyczuwała, że to bez sensu). W związku z tym żadną ręką nie umiem pisać ładnie. Nigdy też nie zdołałam się nauczyć szydełkowania, robienia na drutach (sztrykowania, jak to u mnie mówiono), szycia i tym podobnych. Haftować umiem akceptowalnie, ale to tyle.
Pamiętam bezsilny żal, kiedy patrzyłam na równiutkie rzędy szalika zrobionego przez koleżankę, podczas kiedy mój przypominał bardzo chorą gąsienicę. Pamiętam irytację nad zablokowanym w ciasnych splotach szydełkiem i kompletnie nieatrakcyjny efekt wielogodzinnego wysiłku. Dla mnie robótki ręczne, a także rysowanie i w ogóle zajęcia plastyczno-techniczne były i są wyłącznie źródłem frustracji. Drażni mnie i proces, i (zwłaszcza) efekt.
Ale to ja. Tak mam, że mi nie pomaga. Natomiast wiem, jak wielu osobom przynosi ulgę psychiczną, uspokaja, daje szczerą radość i wzmocnienie. Wiele moich koleżanek nosi robótkę ze sobą i szydełkuje albo sztrykuje w każdej wolnej chwili, a ja z przyjemnością noszę to, co wyjdzie spod ich palców. To ważne – noszę rzeczy zrobione własnoręcznie przez ludzi znanych i lubianych, ten osobisty wymiar jest dla mnie bardzo istotny. Bo ja w handmejdy nie umiem, ale uwielbiam, przechowuję, noszę po kieszeniach i w ogóle traktuję trochę jak talizmany: nośniki więzi.