Nasze dzieci są uzdolnione muzycznie w różnym stopniu, od przeciętnego po wybitny. Wszyscy mają dobre wyczucie rytmu i sporą wrażliwość na piękno muzyki, są przy tym zupełnie niepodlegli i nieograniczeni w swoich gustach. Najczęściej słuchamy piosenek w samochodzie (patrz: Rodzinne Przedsiębiorstwo Taksówkarskie, patrz także: Syndrom Powsinogi), zasada jest taka, że każdy kolejno wybiera po jednej piosence. Dzięki technologii (YouTube, Bluetooth) mamy nieograniczony dostęp do zasobów muzyki w dobrej jakości dźwięku. Styl i epoka – do wyboru. W ciągu godziny jesteśmy w stanie przewieźć się od kabaretu Potem przez szanty, arie operowe, Leonarda Cohena, Michaela Jacksona, Raz Dwa Trzy po motywacyjne pieśni z filmów dla młodych wojowniczek („Znajdź swoje jaaaaaa...”). Poniżej pewnego poziomu nie schodzimy, dbamy też o dobrą jakość tekstów. Choć lekko sepleniąca pięciolatka śpiewająca z uczuciem „Ewolucji to jest błąd, winna era przeszła…” (kabaret Potem, Muchom nie ) brzmi nieco komicznie, to słownictwo się systematycznie poszerza. Ale ja nie o tym, o erudycji będzie innym razem.
Dość, że systematyczne a nienachalne podsuwanie wartościowej muzyki niepostrzeżenie kształtuje smak i widzę ich czasem, jak z własnej woli włączają sobie arie z Czarodziejskiego fletu albo mniej dramatyczne kawałki Chopina. Najstarszy, bardzo zdolny dwunastolatek, zna się na utworach i kompozytorach klasycznych lepiej ode mnie, a zdaje się, że zaledwie wczoraj siedział przed laptopem, klepał się po kolankach i wykrzykiwał „Wolniej, wolniej, ri-tar-dan-do!”, oglądając Małych Einsteinów.
No właśnie – bardzo zdolny. Muzykalny, wrażliwy introwertyk. Nie ze wszystkich moich decyzji edukacyjnych jestem dumna, ale zdecydowanie wręczenie temu konkretnemu dziecku gitary i posłanie go na lekcje było dokładnie tym, co należało zrobić. Zyskał przede wszystkim narzędzie służące wyrażaniu i kanalizowaniu emocji – widzę go nieraz, jak siada sobie w kąciku i gra, sam dla siebie. Ćwiczy utwory zadawane przez panią, która wybornie go rozumie i nie dręczy zanadto etiudami, za to podsuwa bluesy. Odtwarza ze słuchu ulubione piosenki. Śpiewa pod nosem, a jeśli jest w oddalonym pokoju piwnicznym i podłączy gitarę elektryczną, to nawet całkiem głośno. Od niedawna gra też na heligonce i nie mogę się nadziwić: ten sam człowiek, który nie znosi odręcznego pisania i męczy się, ściskając kurczowo długopis sztywnymi palcami, żwawo i precyzyjnie przebiera po guziczkach bardzo nieoczywistego instrumentu (heligonka to taki praakordeon, dźwięki ma rozstawione pozornie losowo).