Nieraz już od samego początku tej podróży czujemy się w obowiązku, by niemal doktoryzować się z macierzyństwa. Toniemy w stertach poradników, niemal każdą decyzję konsultujemy z ogromem specjalistów. Zaczytujemy się w blogach i recenzjach, staramy odwzorować idealny świat przedstawiony na internetowym obrazku. Karmimy swoje frustracje, budujemy lęki. Bywa, że zatracamy nasz instynkt. Tymczasem najwięcej do naszego macierzyństwa mogłybyśmy wynieść z prawdziwej, szczerej, wspierającej wspólnoty kobiet. Z otwarcia się na ich historie. I z opowiedzenia swojej.
Pierwszą córkę urodziłam, mając 23 lata. Zupełnie nie wiedziałam, czego się po macierzyństwie spodziewać i jednocześnie – nie spodziewałam się niczego. Przyjmowałam to, co było. Czy byłam przygotowana? Z perspektywy czasu uważam, że niezupełnie. Teraz już wiem, że brakowało mi doświadczenia innych. Szczerych, nielukrowanych ani niestraszących historii o codzienności, o emocjach, o nie zawsze łatwych decyzjach.
Jak to bywa w przypadku wielu kobiet, także i ja – gdy zostałam mamą – zaczęłam odnajdywać siebie. Swoje powołanie, kierunek, w którym zaczęłam szkolić się, rozwijać i działać. Jestem położną, towarzyszę więc parom na starcie w rodzicielstwo. W pewnym momencie poczułam, że z tych spotkań czerpię także ja sama. Z każdą poznaną rodziną, z każdą historią, jaką dane mi było usłyszeć i choć częściowo poznać, dowiadywałam się, jak różne są drogi do macierzyństwa. Jak wiele trudnych dni, tygodni, a nawet lat upływa w tym procesie. Z każdą rozmową uczyłam się, jak słuchać, pytać i wspierać. Z każdej rozmowy wyciągałam coś, co ubogacało mnie i moje macierzyństwo.
Wiele historii, wspólny mianownik
Powoli uczymy się nieporównywania dzieci. Dużo mówi się o tym, że każde rozwija się w swoim tempie, zarówno motorycznie, jak i emocjonalnie. Jednocześnie tak często porównujemy siebie do innych mam. Tracimy czas i energię (których przecież czasem nie mamy zbyt wiele!) na to, by zastanawiać się, czemu nie robimy czegoś bardziej, staranniej, inaczej niż inne. Bywa też, że zaślepione instagramowym macierzyństwem zaczynamy wierzyć w to, że pozostałe robią wszystko lepiej od nas. Bo u nich dom jest zawsze wysprzątany, dzieci uśmiechnięte i nakarmione tym, co najzdrowsze, a one same są spełnione na każdej płaszczyźnie życia. Zapominamy, że nie powinnyśmy porównywać naszego zaplecza z czyjąś wystawą. Sama mimo świadomości tego zjawiska łapię się na tym, że w gorszych chwilach porównuję się do innych czy krytykuję. Mam ochotę sobie czasem powiedzieć „Stop! Tu przecież nie o to chodzi!”.
Możemy czerpać od siebie znacznie więcej, niż nam się wydaje. Mamy sobie do zaoferowania więcej niż krytykę czy oceny. Widzimy tylko to, co na zewnątrz, nie zawsze patrzymy głębiej, a szkoda. Często, nawet w bliskich rozmowach, ukrywamy, jak wygląda taka prawdziwa codzienność. Nie mówimy o tym, ile za nami łez, trudnych rozmów, przytłaczających decyzji, ile małych-wielkich błędów. Gdy jednak damy sobie przyzwolenie na słabości – ich nazwanie i odczuwanie – mogą one stać się źródłem naszej siły. Tą siłą jest ogromna nauka płynąca z wymiany doświadczeń na kręgach kobiet. To umacnianie siebie i innych wokół, wspierające stwierdzenia: „ja też tak mam!” i „nie jesteś sama”. To rozmowy i burza mózgów. To pomoc innym w pokonaniu trudów, aby potem wspólnie móc cieszyć się tym, co w rodzicielstwie najpiękniejsze. To docenienie tego, jak pięknie się od siebie różnimy, i dostrzeżenie, że mamy jednak wspólny mianownik – dzieci i miłość do nich.