Czasem zastanawiam się, kim byłabym dziś, gdyby nie pewien zbieg okoliczności.
W mojej rodzinie nie było tradycji muzycznych. Wyprowadzając się z wymagającej remontu krakowskiej kamienicy do zastępczego mieszkania w nowoczesnej wówczas dzielnicy Nowa Huta, rodzice stanęli wobec faktu, że odtąd będą musieli samodzielnie radzić sobie z opieką nad dwuletnim dzieckiem. Ponieważ oboje pracowali, oczywistym wyjściem było przedszkole, a jedynym w okolicy było… przedszkole muzyczne Plastusiowe piosenki.
MUZYCZNY RAJ
Pierwszy okres życiowej edukacji zapamiętałam jako nieustającą muzyczną sielankę. Grupowe zabawy dźwiękowo-rytmiczne były codziennością (może dlatego występy, przedstawienia, próby i wyjazdy na koncerty to moje jedyne przedszkolne wspomnienia). „Starszaki” uczyły się gry na instrumentach perkusyjnych: bębenkach, talerzach, dzwonkach, kastanietach, marakasach i trianglu, a wyróżniający się obsadzani byli w partiach solowych. Ten instrumentalny zespół perkusyjny towarzyszył występom chóru przedszkolnego, prowadzonego przez osławioną Krystynę Druszkiewicz, pianistkę, założycielkę Eksperymentalnego Studium Gry na Fortepianie oraz inicjatorkę powstania Działu Edukacji Przedszkolnej przy jednej z najstarszych krakowskich szkół muzycznych.
Umiejętność skupienia, słuchania i koordynację swych zachowań wpojono im zawczasu, kiedy jeszcze nie wymagano od nich rezultatów i nie oczekiwano pozytywnej oceny.
Próby chóru należały do najciekawszych i najbardziej wyczekiwanych zajęć w grafiku tygodnia. Przygotowywaliśmy się nie tylko do występów w rodzimym przedszkolu. Koncertowaliśmy też gościnnie w wielu placówkach, domach kultury, a nawet w Studio Telewizji Kraków.
PIERWSZE SZLIFY
Czego się wtedy nauczyłam? Chyba przede wszystkim poczucia, że muzyka może być świetną zabawą. Nie pamiętam mozołu, trudu czy zmęczenia. Zawsze z radością czekałam na kolejne występy. Nikt ich wtedy nie oceniał; każdy koncert był sukcesem, a kolejne – okazją do uciechy.
Poza umiejętnościami czystego śpiewu, emisji głosu oraz elementarną wiedzą z zakresu obsługi najprostszych instrumentów, szlifowaliśmy grę zespołową. To wtedy po raz pierwszy uczono mnie, że na scenie nigdy nie jestem sama, zawsze towarzyszy mi grupa. Konieczność opanowania swojej partii, ale też wpasowania jej w pracę innych uznaję do dziś za podstawę dobrej kameralistyki.
Występując z przedszkolnym chórkiem, dowiedziałam się, jak istotna jest punktualność, a także wygląd i zachowanie na scenie. Koncertowy strój krakowski był obowiązującym kostiumem scenicznym. Uczono nas, jak pięknie wchodzić na scenę, kłaniać się (okazując szacunek publiczności) i opuszczać ją w skupieniu po występie.
Jedną z najwartościowszych nauk, które wyniosłam z tego okresu, była świadomość, że występowanie jest dla mnie nie tylko ważne, jest także zobowiązujące. Pośród dziecięcych pamiątek przechowuję prośbę pani od muzyki o obecność na próbie generalnej i koncercie. Z krótkiej notatki wynika, że w wykonywanych partiach solowych, nie miał mnie kto zastąpić. Nie tylko ja, także moi rodzice uczyliśmy się, że praca w zespole, nawet dziecięcym, obliguje do wywiązania się z własnych zadań.
Z perspektywy czasu widzę, że rozpoczynając naukę w szkole muzycznej w wieku 6 lat, potrafiłam nie tylko śpiewać i grać na dzwonkach, znałam też zapis nutowy, podstawy gry na pianinie, zasady scenicznego savoir-vivre’u oraz współpracy zespołowej: dyscyplinę, punktualność, odpowiedzialność, uważność na innych i skupienie na sobie podczas występu. Tego wszystkiego nie otrzymałam „w genach”, nie wyniosłam też z domu. Tego nauczyło mnie przedszkole Plastusiowe piosenki , a właściwie panie Druszkiewicz i jej asystentka – pani Basia Jesionkowska.