Nieustanny szum, zgiełk lub hałas – gdziekolwiek by się człowiek nie ruszył. Nawet w nocy słychać co chwilę odgłosy jadących samochodów, pociągu, co jakiś czas rozmowy lub krzyki. Smród spalin, wszechobecny, a jednak przez lata nieuświadomiony. I zanieczyszczenie nocy światłem. Nie istnieje zupełnie ciemna, cicha i pachnąca noc. To wszystko dzieje się w mieście. W większości zupełnie tego nie zauważamy, zapewne jest to kwestia przyzwyczajenia.

fot. Natalia Wiernik
Moje serce zawsze wyrywało w stronę lasu, gór i łąk. Miasto chciałam porzucić, odkąd pamiętam, choć w mieście się urodziłam i żyłam przez prawie trzydzieści lat. Podjęliśmy jednak ten krok i opuściliśmy Kraków 8 lat temu, aby zamieszkać w drewnianym domu blisko lasu, z widokiem na Babią Górę. Te wszystkie lata mieszkania na wsi to czas nieustannego zachwytu i zadziwienia, odkrywania świata, który był niepoznany, a którego przecież jesteśmy częścią.
DŹWIĘKI
Przede wszystkim oszałamiający, wiosenny, poranny śpiew ptaków. Wieczorne, letnie cykanie cykad i rechotanie żab. Czasem bliżej niezidentyfikowane odgłosy nocnych zwierząt. No i ta przejmująca cisza w środku letniego upalnego dnia. Zupełna cisza. Taka, że aż w uszach dudni własne serce. Po dłuższym pobycie w takich warunkach człowiek będąc ponownie w mieście, sam nawet nie wie, dlaczego wciąż czuje niepokój i zmęczenie. Dopiero kiedy wracamy do naszego domu i ogrodu, wiemy, że możemy odpocząć zanurzeni w naturalnych, delikatnych dźwiękach. Dzieci też ten fakt wyłapują. W szczególności, kiedy śpią w mieście u kogoś znajomego i nie ma ciszy.
ŻYCIE W RYTMIE PÓR ROKU
Co roku zbieramy, co matka natura nam daje. W maju pokrzywy, zanim zakwitną, pędy sosny, nim wyrosną zbyt długie, kwiaty mniszka lekarskiego, liście mleczy do sałatek, mięta do przygotowania herbaty. W czerwcu kwiaty bzu, aby użyć ich w cieście i na susz, kwiaty akacji do naleśników, kwiaty lipy, bez których nie wyobrażamy sobie leczenia z zimowych infekcji.
W mieście nie odczuwaliśmy tak bardzo różnicy między porami roku jak na wsi. U nas życie wiosną przenosi się do ogrodu. Od świtu do zmierzchu, od kwietnia do września większość działań odbywa się w ogrodzie lub pobliskim lesie. Dzieci znikają w przydomowych krzakach, a w domu wreszcie robi się cisza. Kopiemy w ogrodzie grządki, pielimy rabatki, siejemy i sadzimy to wszystko, co lubimy jeść. U nas każdy dwulatek rozpoznaje większość warzyw po ich części nadziemnej. Kiedy wiosną, znajdując pozostałości zeszłorocznych upraw, dwuletnie dziecko krzyczy: „mamo, malchewka!”, przyjmuję to z nieukrywaną dumą, bo przecież ostatnio liście marchewki widziało kilka miesięcy wcześniej. Wielkim odkryciem, zabawą czy wręcz fascynacją było sadzenie roślin, których wcześniej nie znaliśmy. W ten sposób poznaliśmy grykę – jak śnieg białą, kiedy kwitła – czy dzięcielinę z jej rumieńcem. Zachwycaliśmy się też lnem, który uwielbiamy dotykać, głaskać i oglądać, gdy kwitnie, a potem zbierać na suche bukiety lub ubijać i przyglądać się lnianym włóknom (polecam zasadzić, wystarczą nasiona siemienia lnianego – większość ludzi ma je w domu). To samo dotyczyło prosa, którego w naszej okolicy nie da się na polach znaleźć (czyli modna teraz kasza jaglana). Testowo sadziliśmy większość roślin, żeby zobaczyć, jak naprawdę wyglądają.
Co roku zbieramy, co matka natura nam daje. W maju pokrzywy, zanim zakwitną, pędy sosny, nim wyrosną zbyt długie, kwiaty mniszka lekarskiego, liście mleczy do sałatek, mięta do przygotowania herbaty. W czerwcu kwiaty bzu, aby użyć ich w cieście i na susz, kwiaty akacji do naleśników, kwiaty lipy, bez których nie wyobrażamy sobie leczenia z zimowych infekcji. I wiele innych – wszystko w konkretnych dniach, obserwując, żeby nie za wcześnie i nie za późno. Brak wnikliwych obserwacji natury skutkuje brakiem zbiorów.
Nadchodzącą jesień można poznać po tym, że dzieci coraz więcej czasu spędzają w domu, wyciągają czasem jakieś zeszyty lub podręczniki i zaczynają się uczyć – już nie z natury, ale z teorii. Kolejnym zwiastunem nadchodzącej jesieni jest zmniejszająca się liczba nawiedzających nas gości, większość dzieci znajomych z miasta wraca do szkół, a u nas nastaje taka typowa jesienna cisza.
CHODZENIE BOSO
Niekiedy mam wrażenie, że na butach letnich mogłabym swobodnie przyoszczędzić. Bywają dni, że nie są w ogóle używane. Nasze dzieci uwielbiają biegać boso. W końcu – jak mawiał Hipokrates – „najlepsze obuwie to brak obuwia”. Mając własny ogród, możemy często poruszać się całą rodziną bez butów. Znakiem naszych czasów jest konieczność przeprowadzania wielu badań naukowych, aby przekonać się do czynności oczywistych. Nic więc dziwnego, że prowadzono takowe na temat bosego chodzenia. Okazuje się, że Hipokrates miał rację, ponieważ poprawia ono ogólny stan zdrowia, wzmacnia odporność i relaksuje. Dzieje się to za sprawą masowania bardzo wielu zakończeń nerwowych na stopach, a także przez fakt wyrównywania się ładunków pomiędzy stąpającym a ziemią, czyli uziemiania. Im więcej pracujemy przy urządzeniach takich jak komputer, tym częściej powinniśmy chodzić boso i wyrównywać ładunki. Taki bezpośredni kontakt z matką naturą zwiększa również wrażliwość na jej piękno i pozwala odczuć ją poprzez dotyk.
U nas bez butów biega się intensywnie od wiosny do jesieni. Ku przerażeniu niektórych babć i cioć, powoduje to skutki uboczne w postaci użądleń przez osy lub pszczoły. Kiedyś takie użądlenie to była afera, ale nasze osobiste obserwacje pokazują, że i na to organizm się uodparnia. Dziś poszkodowany biegnie zerwać cebulę z grządki, przekrawa ją na pół, a następnie przykłada w miejscu ukąszenia. Wszystko zwykle bez płaczu, by po kilkunastu minutach biegać z zadowoleniem boso po ogrodzie.
Najprzyjemniejsze chwile bez butów to jednak te, kiedy jesienią pojawia się pierwszy szron. Dzieci jeszcze w piżamach krzyczą: „czy możemy się dziś hartować?”, po czym nie zmieniając stroju, wybiegają do ogrodu. Kolejna radość przychodzi, kiedy spadnie pierwszy śnieg. Wtedy mróz czasem podszczypuje nasze stopy, ale nikt nie rezygnuje z bosego biegania, radości jest wiele. Wystarczy kilka kółek wokół ogrodu. Po hartowaniu zakładamy ciepłe skarpety i wówczas można siadać do śniadania, a potem do nauki. Możliwość biegania boso w piżamach to ogromna zaleta domu z ogrodem.
PRAWDZIWA NOC
Zupełnie ciemna w pochmurne dni, zaskakująco jasna w pogodną pełnię. W naszej wsi latarnie, których i tak jest niewiele, gasną o północy. Zanieczyszczenie nieba światłem to termin używany przez astronomów, gdyż rozświetlone miasta stanowią poważny problem w obserwacjach. Dotyka ono również nas, gdyż przebywanie w obszarach, gdzie nie ma nocnej ciemności, ma negatywny wpływ na zdrowie człowieka.
Doskonale pamiętam nasze pierwsze lato w nowym domu z trzecim dzieckiem, które wówczas miało kilka miesięcy. Jak zapewne wszyscy wiemy, dzieci bywają różne. Jedne przesypiają całe noce od urodzenia (u nas takie się nie trafiło), inne budzą się tylko czasem na nocny posiłek, a jeszcze inne trzeba w nocy nosić, w przeciwnym wypadku świdrujący naszą głowę płacz rozchodzi się po całym domu. Spotkania z tym trzecim typem, nazywanym często HNB (high need baby ), i my mogliśmy doświadczyć. Zapewniam was, że zupełnie zmienia się perspektywa nocnego chodzenia z dzieckiem na rękach, kiedy w świetle księżyca można poobserwować stada saren pasące się pod oknami, dzika lub lisa skradającego się wokół kurnika. Wówczas staje się to jednak miłym i niezapomnianym wspomnieniem.
ZWIERZĘTA
Po przeprowadzce dość szybko zaczęliśmy myśleć o jakiejś małej hodowli zwierząt. Zaczęło się od kur i do dziś wiemy, że to najbardziej opłacalna hodowla, jaka istnieje. Codzienne zbieranie jajek cieszy każdego dnia tak samo, smak i zapach są nie do podrobienia. Serio! Trzymamy głównie zielononóżki, które mają instynkt kwoczenia. Co roku z niecierpliwością czekamy, kiedy kura siądzie na jajach, wtedy pozostaje nam odliczać 21 dni do wyklucia się piskląt. A potem oglądanie i zachwyt, małe kurczaczki zawsze rozczulają. Choć bywa, że po tygodniu siekania pokrzyw i ścierania marchewek niektórym te czynności zaczynają się już nudzić. I tu uczymy się systematyczności. W karmieniu zwierząt trzeba być systematycznym, czy się na to ma ochotę, czy też nie. Dyżury przy karmieniu porannym i wieczornym naszego inwentarza to nauka dokładności, odpowiedzialności i systematyczności dla naszych dzieci, które żywo w tym uczestniczą.

Po kurach w naszym małym gospodarstwie pojawiły się kozy. Największą radością i fascynacją była obserwacja koziego porodu, podglądanie, jak mała kózka pierwszy raz staje na własnych nogach i zaczyna ssać mleko (dzieje się to niezwykle szybko). Potem głaskanie kózek, zabieranie ich na spacer i harce po ogrodzie z małymi – to bardzo lubiane zajęcia naszych dzieci. Badania wykazują, że duża ilość alergii i nietolerancji pokarmowych wiąże się również z faktem, że dzieci nie mają w ogóle kontaktu ze zwierzętami, od których pochodzi żywność. Na przykład podczas głaskania krowy wydzielają się enzymy trawienne potrzebne do strawienia mleka. Dlatego niezwykle cenne są kontakty naszych dzieci ze zwierzętami, od których mogą potem pić mleko. Że nie wspomnę o niezwykłym napoju dla rodziców i gości, jakim jest „kozie latte”, serwowanym w sezonie dojenia naszych kóz, zachwycającym nawet najbardziej wybrednych kawoszy.
Utarło się już w naszej rodzinie, że kiedy ktoś choruje, to dla dobrego procesu zdrowienia niezbędny jest spacer do lasu.
Marzyły nam się konie, ale wydawało się to zupełnie nierealne. Jednak na jednym spotkaniu z rodzinami z edukacji domowej rozmawialiśmy o hodowli zwierząt. Pewna mama opowiadała o mrówkarium, które mają w domu, ktoś inny o tym, jak tresował swojego psa i że to szalenie ważne, żeby był wytresowany. Nagle jeden ojciec powiedział, że on ma konie. Od razu wyznałam, że my też bardzo byśmy chcieli, ale to podobno takie trudne. Zrobił wielkie oczy i powiedział: „Z koniem jest dużo mniejszy problem niż z psem. Wystarczy większy kawałek łąki i stały dostęp do wody”. Efekt tej rozmowy jest taki, że konie mamy już ponad trzy lata, a psa jak nie było w naszym gospodarstwie, tak nadal nie ma.
Często spotykamy się z pytaniem: „Czy to dużo pracy? Jak wy dajecie radę?”. Pracy trochę jest, ale w każdym przypadku wybraliśmy jak najbardziej minimalistyczną wersję hodowli, jak najbardziej zgodną z naturą. Konie są w chowie bezstajennym, czyli cały rok pasą się swobodnie na dużej łące, kozy biegają wokół nich, ale ze względu na dzikie zwierzęta na noc wchodzą do stodoły.
PRZYTULANIE DRZEW
Utarło się już w naszej rodzinie, że kiedy ktoś choruje, to dla dobrego procesu zdrowienia niezbędny jest spacer do lasu. Zawsze robiliśmy to zupełnie intuicyjnie, aż kiedyś natknęłam się na badania pokazujące wpływ drzew na ilość bakterii i wirusów w otoczeniu. Okazuje się, że bakterie niemal znikają wokół niektórych drzew. Dzieje się to dzięki substancjom zwanym fitoncydami, które są przez nie wydzielane i mają wysoko bakteriobójcze działanie. Ponadto drzewa jonizują powietrze ujemnie – w przeciwieństwie do komputerów, telewizorów i wszelkich sprzętów elektronicznych. Ujemna jonizacja wpływa bardzo pozytywnie na zdrowie, przeciwdziała niektórym schorzeniom, inne zaś leczy. Jak widać fakt, że drzewa są dobrymi lekarzami, jest potwierdzony naukowo. Nasza intuicja nas nie zawiodła.
SPRAWNOŚĆ FIZYCZNA
Efektem ubocznym mieszkania na wsi, w domu z dużym ogrodem i życia na co dzień w dużej przestrzeni – znacznie większej niż tylko przytulne cztery ściany własnego pokoju – jest zwiększona sprawność fizyczna. Jest to obserwacja oparta głównie na naszych dzieciach. Te z nich, które urodziły się w wiejskim domu, w otoczeniu dużej zielonej przestrzeni, zaskakują nas swoją zwinnością i sprawnością. Wspinanie się po drzewach, przeskakiwanie przeszkód, utrzymywanie równowagi na linach rozpiętych pomiędzy drzewami, huśtanie się, bieganie – to tylko niektóre sprawności ćwiczone nieustannie w atmosferze wolności, czasem od wschodu do zachodu słońca.
Dla nas to, co niektórzy nazywają edukacją leśną, jest po prostu stylem życia z wyboru. Daje nam dużo pokoju w sercu, wyciszenia, zachwytu nad pięknem tego świata i jego Stwórcy. Nigdy nie żałowaliśmy naszego wyboru, daje nam poczucie bezpieczeństwa i radość.

fot. Natalia Wiernik