Nie wychowano mnie w kulcie ocen, średniej, świadectw z paskiem i wyróżnień. Przeważnie je dostawałam, te świadectwa z paskiem, ale kiedy w szóstej klasie zwiałam (z dziesięciorgiem towarzyszy) z dwóch ostatnich lekcji i obniżono mi zachowanie, to nie spotkałam się z żadnym negatywnym komentarzem ze strony rodziców. Nikt też nie zwracał uwagi na niewybitne wyniki z przedmiotów ścisłych. Mama potrafiła za to unieść brew na widok czwórki z historii, bo świetnie wiedziała, że nawet nie słuchałam na lekcji (samo słuchanie wystarczało mi, żeby dostać piątkę, kwestia małpiej pamięci). To, że pójdę do liceum, było jednak oczywiste i niepodlegające dyskusji; inna rzecz, że do głowy by mi nie przyszło dyskutować, gdyż tylko ogólniak dawał jakieś szanse przetrwania i rozwoju niepraktycznej gadule ze skrzyżowaną lateralizacją.
Obserwując losy moich szkolnych kolegów i koleżanek, nie widzę bezpośredniego związku między oceną z historii w szóstej klasie a sukcesem zawodowym i poczuciem szczęścia w życiu dorosłym. I tylko żal straconych nerwów i przyjemności odebranych im kiedyś w ramach kary za jedynkę. Pamiętam łzy i błagania zestresowanych prymusów, to obsesyjne porównywanie wyników sprawdzianów, wieczne: „Co dostałeś?”. I odruchowe sortowanie dzieci na lepszych i gorszych uczniów. Dobrze się uczy albo źle się uczy. Zdolny albo tępy. Byliśmy oklejeni etykietkami od stóp do głów i trudno przypuszczać, że pozostawało to bez wpływu na nasze samopoczucie czy obraz siebie. Ja miałam bufor w luźnym podejściu rodziców, ale nie każdemu się tak trafiło.