Podobno najlepsze książki pisze się w rozpaczy albo przynajmniej w nieszczęściu. Z jakiegoś powodu człowiek szczęśliwy, zachwycony, stabilny i tak dalej nie ma potrzeby wylewnego opisywania swojego stanu. Ze zdjęciami inaczej: przeważnie fotografujemy momenty urocze, zabawne i piękne, uśmiechamy się do obiektywu albo robimy dzióbek, prostujemy plecy i staramy się ze wszystkich sił, żeby na obrazku wszystko wyglądało jeszcze lepiej niż w rzeczywistości. I pstrykamy kolejne ujęcia, usiłując zatrzymać uroczy moment.
Mnie natomiast to rozprasza i wybija z rytmu: kiedy jestem cała zanurzona w chwili, widzę coś obezwładniająco pięknego, patrzę w oczy kogoś kochanego albo śmieję się aż do czkawki – nie przychodzi mi do głowy wyjęcie z kieszeni telefonu (aparatu nie posiadam) i szukanie dobrego ujęcia. Wolę patrzeć własnymi oczami, utrwalać moment w pamięci i mieć go potem w głowie na zawsze. Jednocześnie uwielbiam i doceniam – jak każdy talent – wdzięk i kunszt dobrych fotografów. Obserwuję ich czasem przy pracy, wywieszonych przez okno czy za burtę, zatrzymujących samochód albo zmieniających trasę w poszukiwaniu idealnego światła. Mam wrażenie, że u nich nie ma różnicy: czy patrzą na rzeczywistość gołym okiem, czy przez obiektyw – po prostu widząc rzeczywistość, widzą zdjęcia. Jestem w stanie to zrozumieć, bo często myśląc o czymkolwiek, układam zdania w gotowe do zapisania frazy, redaguję je, formułuję na nowo w bardziej atrakcyjny sposób i tak dalej – jestem „człowiekiem piszącym” w każdej chwili życia i wyobrażam sobie, że podobnie mają „ludzie fotografujący”.