Ania z Zielonego Wzgórza mawiała, że kiedy wymawia słowo „wakacje”, czuje się, jakby jadła cukierki. Mama czuje podobnie, a dodatkowo długie (zbyt długie!) zimne miesiące (podczas których Mama poruszała się po omacku, opatulona po czubek nosa, mając okulary doszczętnie zaparowane własnym, szczelnie zamaskowanym oddechem) sprawiły, że wakacje wydają się jeszcze słodsze niż zwykle. Co nie przeszkadza, że są one kompletnie niezaplanowane. No tak. Dyskusje na temat wyjazdów wakacyjnych w Dużym Domu były tak burzliwe, propozycje wyjazdów padały tak rozbieżne, urlopy tudzież chęć dorobienia sobie przez studenckich członków rodziny okazały się tak niezgrane, że Mama udała się spokojnie na emigrację wewnętrzną polegającą na oglądaniu zdjęć z wakacji dawno minionych.
To zupełnie niewiarygodne, ale otwarte właśnie na oścież wrota wakacji oznaczają, że dotarliśmy oto do półmetka nowego roku; roku, który chyba właśnie przestaje być nowy, a staje się po prostu znużonym pandemią rokiem w średnim wieku, marzącym o zwykłym wyjściu na plażę bez maseczki.
Mamie marzą się wyjazdy w jakieś krainy pełne absolutnego piękna i harmonii; krainy, które wyglądają jednocześnie jak Shire w pełni rozkwitu i jak Raj przed upadkiem. Jednak, jak wszyscy doskonale wiedzą, rajskie ogrody tego świata zarezerwowane są li i jedynie dla ludzi, których konto w banku jest apetycznie puchate i okrągłe i którzy nie tylko nigdy, przenigdy nie doświadczają cezury comiesięcznego debetu, ale nawet nie wiedzą, co to takiego.
À propos rajów: Mamie przypomina się właśnie wyprawa sprzed paru lat do kraju, który jest rodzajem raju à rebours i który – jako żywo – przypominał Mamie ponurą Krainę Deszczowców. Mama ma na myśli podróż na Ukrainę, a konkretnie na Podole, czyli najbardziej wysunięty na południowy wschód skrawek dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Ten skrawek, graniczący od południa – poprzez Dniestr – z Hospodarstwem Mołdawskim, od wschodu z Województwem Kijowskim, od zachodu z Województwem Lwowskim, zaś od północy – z Wołyniem, był świadkiem największych wydarzeń naszej historii. Ta kraina, będąca dla nas, Polaków, wciąż bijącym sercem naszej przeszłości, jest przygnębiająco biednym krajem i wygląda jak mocno zubożała dama wielkiego rodu, która – chociaż w łachmanach – błyska jeszcze gdzieniegdzie wyszczerbionym klejnotem dawnej świetności.
Z żalem i niedowierzaniem w oczach patrzy się na najżyźniejsze ziemie Europy zarośnięte łopianem i tarniną, puszczone dziko i nieuprawiane. Prawdziwe dzikie pola!
Z żalem i niedowierzaniem w oczach patrzy się na najżyźniejsze ziemie Europy (tłusty czarnoziem, który Niemcy całymi wagonami wywozili na swoje tereny) zarośnięte łopianem i tarniną, puszczone dziko i nieuprawiane. Prawdziwe dzikie pola! Dzisiejsi mieszkańcy tych ziem, dorabiający sobie do głodowych pensji gdzieś za granicą – w Polsce, Rosji czy Niemczech – nie mają czasu na uprawianie ziemi, która jałowieje i dziczeje w zastraszającym tempie.