Filmowy dokument jest jak długa stop-klatka, próba zatrzymania życia w jego wytrwałym przemijaniu. Dzięki niemu możemy zatrzymać chwilę na dłużej, ponad jej ulotność. Możemy przyjrzeć się jej nie tylko jako uczestnicy, lecz także jako obserwatorzy, starsi (choćby o parę sekund), mądrzejsi, dojrzalsi. Możemy wreszcie „zawrócić rzekę kijem” – powrócić do sytuacji z innym bagażem emocji, nauczyć się czegoś w spotkaniu z tym, co było. Światło kamery rzucone na krótkie mgnienie życia rodzi obraz, który nierzadko staje się metaforą czegoś ponadczasowego. Pozwala wyrazić zachwyt nad życiem, nawet jego ciemnymi stronami, i równie często ten zachwyt budzi. Film dokumentalny to nie fikcja wyobrażeń, ale imponujący pochód wspomnień, który układa się w opowieść. Ale dobry dokument to coś więcej niż suchy zapis faktów. To przede wszystkim doświadczenie spotkania z czymś / kimś żywym i prawdziwym. Poszerza wiedzę człowieka o świecie, ale na tym nie kończy się jego rola. Dobry dokument przede wszystkim dokonuje w widzu istotnej zmiany.
Z filmów dokumentalnych zwykle największą popularnością cieszą się te przyrodnicze. Któż nie poznał głosu Krystyny Czubówny, która opisuje koryto Biebrzy, jakby to był pożądany przez wszystkich zaginiony Święty Graal? Która rodzina nie spędziła choć jednego popołudnia zasłuchana w opowieść Davida Attenborough? Nawiązując do tych przyjemnych skojarzeń, zachęcam (nie tylko miłośników gatunku!), by sięgnąć po tegorocznego laureata Oskarów w kategorii dokumentu. Czego nauczyła mnie ośmiornica (2020) w reżyserii Pippy Ehrlich i Jamesa Reeda to film tylko pozornie przyrodniczy. Z jednej strony otrzymujemy imponującą wizualnie i merytorycznie opowieść o życiu toczącym się na dnie przybrzeżnych płycizn Przylądka Dobrej Nadziei. Towarzysząc przez blisko rok życiu jednej małej ośmiornicy, poznajemy z bliska nie tylko niezwykłego głowonoga, ale również florę i faunę, jakie tworzą jej środowisko. Z drugiej jednak strony, po tym niezwykłym królestwie oprowadza nas wyłamujący się z wszelkich ram przewodnik. Craig Foster jest fotografem i producentem filmów przyrodniczych. Do tego, by zanurzyć się z kamerą pod wodę, skłonił go poważny kryzys życiowy. Szukając psychicznej równowagi, powrócił w rodzinne strony, do szczęśliwej krainy dzieciństwa spędzonego w oceanicznych wodach u brzegu Południowej Afryki.
Ostre klify rozdzierające wysokie, zimne fale, ocean raz po raz wściekle atakujący wybrzeże, ziąb, deszcz i niskie chmury – dobrze to wszystko koresponduje z nastrojem chwili, w jakiej Foster rozpoczyna swoją opowieść. Każde zaś kolejne zejście z kamerą pod wodę wnosi do tej opowieści coraz więcej ciszy, spokoju, harmonii. Historia małej ośmiornicy, z którą filmowiec zaprzyjaźnia się w czasie swoich wędrówek po podwodnym lesie wodorostów, staje się dla niego metaforyczną lekcją pięknego życia (pomimo czasem niepięknych okoliczności). Słuchamy dynamicznej, zaskakującej, pięknie zilustrowanej zdjęciami i muzyką opowieści o życiu oceanicznego stworzenia, jednocześnie poznając historię przyjaźni z dzikim zwierzęciem, która przywróciła fotografowi zagubioną radość życia. Choć to film przyrodniczy i dokumentalny, narracja Fostera, prowadzona z „offu” w formie osobistych wspomnień o „małej przyjaciółce”, sprawia, że całość przełamuje konwencję obiektywnej, naukowej relacji. Choć Fosterowi zdarza się nadmiernie humanizować swoją bohaterkę, nie zmienia to faktu, że najważniejsza dla niego jest refleksja nad tym, co tracimy jako ludzie, wyzbywając się lub ignorując to wszystko, co łączy nas z naturą. W efekcie obdarza nas prostolinijną, zrozumiałą nawet dla najmłodszych, opowieścią o tym, co w życiu jest najważniejsze i co przesądza o jego wartości.
Tak jak ośmiornica poruszyła wyobraźnię Craiga Fostera, tak w moje życie wiele światła wniosła Hatidze, bohaterka kolejnego dokumentu obsypanego nagrodami. Kraina miodu (2019) to dzieło Tamary Kotevskiej i Ljubomira Stefanova, dla których ich rodzinna Macedonia jest źródłem niezwykłych uniwersalnych opowieści.