
Początek 2010 roku. Czteroosobową rodziną wylatujemy z Polski do Australii. Stasia ma rok i osiem miesięcy, a Jack ledwo kończy trzeci miesiąc życia. Podróż samolotami zajmuje nam dwie doby w jedną stronę. Na kilkanaście godzin przerwy w Hongkongu rezerwujemy hotel w sąsiedztwie lotniska, ale nie odbieramy naszych walizek, więc moim głównym zmartwieniem jest przygotowanie bagażu podręcznego tak, by pomieścił wszystko, co niezbędne na dwa dni. Ubrania na zmianę w przypadku zabrudzenia, letnie ciuchy, bo u nas zima, a od połowy podróży lato, przekąski dla Stasi i mnóstwo pieluszek! Muszę ich zapakować tyle, by wystarczyły dla dwójki dzieci na całą trasę, przy założeniu, że nie będę mogła ich nigdzie dokupić.
Osiem lat później mamy już pięć bagaży podręcznych i trójkę samodzielnych dzieci. Taka podróż – mimo wielu godzin spędzonych w samolotowych fotelach i lotniskowych poczekalniach – dla mnie, jako mamy, jest czasem odpoczynku, możliwością poczytania książki czy obejrzenia filmu. Stasia ma prawie dziesięć lat, Jack dziewięć, a Toboma pięć i pół. Starsza dwójka już szósty raz leci do Australii, a najmłodszy – po raz czwarty. Ale to nie sam pobyt w Australii jest dla nas najistotniejszy, a życie na jachcie, które tam nas czeka.
Talavera – tak nazywa się nasz jacht – po raz kolejny staje się dla nas domem na kilka miesięcy. Ma jedenaście metrów długości, jeden maszt i kadłub przystosowany do żeglugi po wodach naszpikowanych koralowcami. Wielka Rafa Koralowa staje się naszym placem zabaw, a bezludne koralowe wyspy – miejscem spacerów.
Wszystkie rejsy rozpoczynamy w Cairns, miejscowości położonej na północno-wschodnim wybrzeżu Australii, w samym sercu tropikalnej części kraju. Prosto z lotniska jedziemy taksówką, a potem przesiadamy się do motorówki i płyniemy na jacht. Za każdym razem zostawiamy go w innym miejscu, tym razem czeka na nas na wodzie, przywiązany do pali, na skraju toru wodnego, tuż przed miastem. Jeszcze dwa dni wcześniej dzieci siedziały w szkolnych ławkach, dziś zasypiają w bujającej się delikatnie na fali sypialni, zwanej w morskim języku koją.
Od tej chwili nasze życie staje na głowie i to nie tylko dlatego, że Australia leży na południowej półkuli. Przez najbliższych kilka miesięcy rytmu dnia i tygodni nie wyznacza nam już kalendarz i zegar, a pogoda, morskie pływy i nasze chęci. Czasem kotwiczymy przy jakiejś wyspie przez wiele dni, a czasem w ciągu tygodnia kilkukrotnie zmieniamy miejsce. Wyspy bywają górzyste i porośnięte bujnym buszem, a niektóre są po prostu kawałkiem piaskownicy na środku morza. Każdą wyspę otacza rafa koralowa, czyli barwny podwodny świat, który oglądamy, poznajemy i podziwiamy. Prawie codziennie nurkujemy, ale nie z pełnym akwalungiem, a z maską, rurką i płetwami, czyli tak zwanym ABC. Dzieci nurkują od najmłodszych lat i woda jest dla nich prawie jak środowisko naturalne. Poza zabawą i funkcją poznawczą nurkowanie jest dla nas także sposobem na pozyskanie pożywienia. Ubieramy się w lycry, które chronią nasze ciało przed poparzeniami przez niebezpieczne w tych wodach meduzy, koralowce czy ryby (na przykład skrzydlice). Do pontonu, czyli niewielkiej motorówki, pakujemy wodę do picia, czapki przeciwsłoneczne, zamykany zbiornik na połowy oraz harpun. Mariusz – tata dzieci i nasz kapitan – poluje pod wodą zawsze, gdy brakuje nam mięsa. Tutejsze wody obfitują w różne stworzenia i właśnie z tego powodu wędkowanie nie jest dobrym sposobem, gdyż często zamiast smacznej ryby na haczyk zaczepia się trująca, płaszczka lub rekin. Harpun pozwala na precyzyjne ustrzelenie dokładnie tego, co planujemy na obiad. Jadamy trocie koralowe, lobstery (homary) i ośmiornice. Podczas żeglugi zdarza nam się trałowaniem złapać makrelę lub tuńczyka, a wieczorami dzieci wyławiają kalmary.
Na morzu nie ma sklepów i restauracji, a my staramy się do miasta wracać nie częściej niż raz w miesiącu. Robienie zakupów i upychanie prowiantu na jachcie trwa wówczas trzy dni, ale za to potem przez kilka tygodni nic nie kupujemy, tylko umiejętnie gospodarujemy zapasami. Na jachcie mamy niewielką lodówkę, która mieści jedynie zapasy masła, serów i bieżące połowy. Owoce i warzywa zjadamy według kolejności ich psucia. Jednym z obowiązków dzieci jest przeglądanie zapasów i wyciąganie tych najbliższych gniciu. Kolejnym zadaniem młodej załogi jest pielęgnowanie jaj. Nawet w tropikalnej temperaturze wytrzymają miesiąc, jeśli odpowiednio się nimi zaopiekujemy. Co kilka dni trzeba je przewracać, żeby żółtko nie przykleiło się do ścianki. Co jakiś czas wycieramy je z pojawiającego się osadu zwiastującego pleśń, dobrym sposobem jest oliwienie skorupek.