To był niedzielny poranek. Mogłam mieć wtedy 4,5 roku, gdy po raz pierwszy usłyszałam TĘ MUZYKĘ. Słyszałam ją pewnie każdej niedzieli, ponieważ był to zwyczaj, który wprowadził do naszego domu mój Tata. Ale tego dnia wszedł do pokoju i zaśpiewał w rytm lecącej melodii: „hipopotam, hipopotam, o tam, patrz słoń”. Stanęłam jak zahipnotyzowana. Podejrzewam, że w moim mózgu wystrzeliła seria fajerwerków, skojarzeń i połączeń, gdy zrozumiałam, że ta muzyka ma swój rytm, rytm słów. (Dla ciekawskich: był to oczywiście początek 9 Symfonii Beethovena).
Ze wspomnień mojej mamy i moich wynika, że od tamtego dnia, gdy poznawałam nowe słowo, chodziłam po domu i śpiewałam je, układając przeróżne melodie – jakbym chciała je „posmakować” w jego rytmie i melodii. Mój tata uwielbiał przeróżną muzykę. Myślę, że to wtedy pokochałam twórczość Verdiego, Chopina, Bizeta czy Mozarta, natomiast znielubiłam Wagnera, Pendereckiego. Te pierwsze wrażenia bodźców słuchowych, które bombardowały mój mózg, wypaliły niejako matrycę: lubię – nie lubię. Wysokie, powtarzające się namolnie sopranowe głosy Wagnerowskie powodują, że chcę jak najszybciej uciec, wyjść z pokoju (podobnie jest, gdy słucham fragmentów piosenek Rubika), z kolei twórczość Pendereckiego powoduje, że jestem bardzo zmęczona, mam wręcz wrażenie, że mój mózg „się zamyka” i odrzuca to, co słyszę.
To był czas błogiego dzieciństwa. Nie posiadaliśmy telewizora ani magnetofonu, mieliśmy natomiast tajemnicze czerwone pudełko, w którym znajdował się talerz, który się kręcił. Tata nakładał na ten „talerz” czarną płytę z bajką muzyczną. Ach, jak ja czekałam na ten moment, żeby wrócić z przedszkola, wskoczyć na łóżko pod kocyk i słuchać, jak Piotruś Pan fruwa, a księżniczka na ziarnku grochu opowiada o swej przygodzie. Tata – nie wiem skąd – co rusz przynosił nowe bajki muzyczne. Pamiętam, jak trzęśliśmy się z bratem, gdy słuchaliśmy Zaczarowanego młyna . Historia nie była straszna. Straszna była muzyka, genialnie grana przez orkiestrę symfoniczną, fantastycznie wykonane piosenki – przez czołowych aktorów tamtego czasu. Wieczorem, przy kolacji wszyscy cytowaliśmy całe fragmenty tych bajek, śpiewaliśmy piosenki i bawiliśmy się w zgadywanie: a z jakiej to bajki? Do dzisiaj, gdy się spotykamy, wśród naszych wspomnień króluje właśnie to, a najczęściej pojawiają się motywy z Muminków .
A potem? Potem okazało się, że mój brat ma zdolności muzyczne, które umożliwiły mu naukę w szkole muzycznej. Ja – wówczas sześciolatka – czas, który on poświęcał na ćwiczenia na pianinie, spędzałam przyklejona do pudła rezonansowego, siedząc pod klawiaturą instrumentu. Wtedy postanowiłam, że też chcę grać. I tak rozpoczęłam moją przygodę. Z różnymi perypetiami i trudnościami przeszłam przez szkołę muzyczną. Z początku, gdy poznawałam jej tajniki, wydawała mi się bardzo trudna. Po dyplomie w szkole muzycznej, pomyślałam sobie: ta szkoła była najtrudniejszą rzeczą, jaką przeżyłam.
Mimo tego widziałam głęboki sens dzielenia się tym, czego się nauczyłam. Bo od dziecka kogoś uczyłam. Najpierw moje młodsze siostry i koleżanki na podwórku. Robiłam z nimi przedstawienia, tańce oraz opowiadania dla rodziców. W trakcie studiów rozpoczęłam pracę z dziećmi – małymi (od 1,5 roku życia) i większymi.
Miałam marzenie, żeby moje dzieci i uczniowie mieli łatwiej, nie stresowali się – tak jak ja – kształceniem słuchu, nauką gry na instrumencie, występami itd. Nie wiedziałam tylko, jak to zrobić... Aż w końcu spotkałam dzieci, które miały takie same trudności w szkole jak ja. Zaczęłam szukać przeróżnych sposobów i metod, aby się mogły rozwijać, cieszyć muzyką, a przy tym chciałam ułatwić im poznawanie teorii muzyki.
Zauważyłam (głównie dzięki obserwacji jak rozwija się mój synek), że muzyki można uczyć się tak jak języka, najpierw słuchać (z towarzyszeniem rytmicznego poruszania ciałem), potem śpiewać (od gaworzenia do słów), zapamiętywać melodię i w końcu grać na instrumentach. Teorię trzeba wprowadzać na samym końcu, gdy dziecko śpiewa kilkadziesiąt piosenek ze słuchu, tańczy i gra na instrumentach bez nut.
Teorii nauczania muzyki – czy też inaczej – metod rozwijania zdolności muzycznych naszych dzieci jest wiele. Ja upodobałam sobie 4 podstawowe, z których czerpię pełnymi garściami, korzystając z każdej z nich, ponieważ jestem wielką zwolenniczką „wolności wyboru” i dopasowywania do każdego dziecka sposobu uczenia, a nie na odwrót.
Te metody to:
→ rytmika stworzona przez Émila Jaques-Dalcroze’a,
→ metoda wychowania muzycznego Carla Orffa,
→ metoda Zoltána Kodályego,
→ teoria rozwoju muzycznego Thomasa Gordona.
A zwłaszcza dorobek trzech pierwszych mistrzów wymienionych powyżej.