Pisałam kiedyś o pasikonikach i pasiklaczach ekonomicznych. Utrzymując się w konwencji entomologicznej – w zakresie planowania jestem jętką jednodniówką. Ogromnie imponują mi ludzie dysponujący precyzyjnie rozpisanym kalendarzem, ci, którzy w listopadzie wiedzą, dokąd jadą na wakacje, a na czwartym roku studiów mają starannie ułożoną strategię rozwoju kariery zawodowej.
Goody, goody for them.
Ja natomiast funkcjonuję w trybie znanym z programu dwunastu kroków, czyli „jeden dzień naraz”. Oczywiście zapewne dużo mnie omija, wiele świetlanych celów pozostaje niezrealizowanych, ale nigdy się tego nie dowiem, bo jestem zbyt zajęta zachwytem nad dniem bieżącym. Robię, co mogę, żeby wycisnąć ile się da z „teraz”, i nie chodzi tylko o modną ostatnio uważność, zatrzymanie, kontemplację i co tam jeszcze. Chodzi o uczciwe wykonanie roboty, która stoi przede mną, opędzenie realnych, aktualnych potrzeb rodziny, odpowiedź na rzeczywiste, teraźniejsze problemy, zaradzenie smuteczkom i celebrowanie radości. Powiem więcej: planowanie w sensie długofalowej serii celów przyprawia mnie raczej o tremę i nerwowość, niż powoduje spokojną pewność.