Dawno, dawno temu, kiedy nie było smartfonów...
Mam pewne wspomnienie z dzieciństwa. A ściślej mówiąc – wspomnienie mojej Mamy, bo często je przywoływała. Mama wraca z pracy, za progiem mieszkania potyka się o nasze – moje i siostry – tornistry i worki z kapciami, rozrzucone byle jak, wchodzi dalej i widzi nas obie, ubrane w szkolne fartuszki, pogrążone w lekturze. Pyta, czy zjadłyśmy zupę. Nie. Czy odrabiałyśmy lekcje? Nie. Czy ćwiczyłyśmy na pianinie? Nie.
Czytałyśmy.
Mamę oczywiście trafiało (wiadomo co). I tak samo trafia mnie, kiedy nasze dzieci wpadają do czarnej dziury, czyli lektury. Nie można się wtedy z nimi dogadać. Z nosem w książce ubierają się, ścielą łóżko, myją zęby, jedzą, pakują plecak... Kiedy zagajam, patrzą na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Ech.
„Co wy robicie, że wasze dzieci lubią czytać?” – pytają zatroskane mamy (podczas gdy ich dzieci siedzą z nosem w smartfonie)