Wiem, że numer nie o tym i że kiedy ten tekst się ukaże, będzie może nie środek zimy, ale głęboka jesień. Ale teraz, kiedy piszę, jest śliczny i świetlisty sierpień, patrzę na swoje bose stopy i widzę ślady długiej wędrówki. Raptem dwa tygodnie temu wróciłam z obozu wędrownego, w oczach mam kochane Beskidy, ręce ciągle umazane jagodami i zapach dziurawca w nosie. Szliśmy sobie – troje dorosłych i prawie dwudziestka dzieci – od schroniska do schroniska, 80 kilometrów w sześć dni. I było to znakomite doświadczenie z bardzo wielu względów, ale chciałabym skoncentrować się na aspekcie wychowawczym i edukacyjnym, bo zachwyt jeszcze mnie trzyma, no i szacowne łamy zobowiązują.
Otóż proszę sobie wyobrazić grupę dzieci, które nie spotykają się na co dzień, pochodzą z bardzo różnych środowisk, uczą się w domu albo w szkole (publicznej albo niepublicznej). Mają od 9 do 13 lat, są na wyprawie (liczymy żagle, obozy letnie i zimowe, ale pod egidą MMS Wyprawa) po raz pierwszy albo na przykład trzynasty. Dzieci te niosą cały dobytek na własnych plecach, a im plecy mniejsze, tym większy wydaje się dobytek. Śpią codziennie gdzie indziej, a między jednym a drugim noclegiem przemierzają kilkanaście kilometrów, bynajmniej nie po płaskim. Z atrakcji: jagody, maliny, wafelek i pieczątka w schronisku, wieczorem ognisko. Zero wesołych wieczorków, konkursów Mam talent i wyborów miss kolonii, można odpoczywać, jak się chce.
I co robią dzieci w takiej przestrzeni? Grają w szachy w pamięci albo w RPG. Gawędzą mile. Szukają jagód, liczą kroki, obserwują owady, trochę oczywiście zrzędzą na podejściach. Po dotarciu do schroniska zdejmują plecaki, myją ręce i siadają do posiłku. I w tym punkcie opiekunowie po raz pierwszy są pytani, co to za grupa, bo tacy nietypowo cisi… Gadają, oczywiście, ale normalnym głosem, bez darcia japy.