Pochodzę z niewielkiej i raczej cichej rodziny. Przy stole wigilijnym siedziało nas troje, w porywach pięcioro. Jestem funkcjonalną jedynaczką (siostra o 17 lat starsza), więc grać w planszówki mogłam sama ze sobą albo z którymś z rodziców, w domu były najwyżej karty do Piotrusia , Chińczyk i Monopoly.
Wyobraźcie sobie wstrząs, który przeżyłam, przyjechawszy po raz pierwszy w roli oficjalnej dziewczyny Metera na obiad w Poniedziałek Wielkanocny. Weszłam do pomieszczenia, w którym przy zawalonych jedzeniem stołach siedziało około trzydziestu osób (najbliższa rodzina), a najgłośniejszą grupę stanowiło czworo dorosłych trzymających w rękach karty. Darli się na siebie gromko i – o ile mogłam się zorientować – pretensje mieli nie do przeciwników, tylko sprzymierzeńców. Darli się również całkiem serio i byłam (dziecko domu, w którym konflikty rozwiązywano przez przeczekanie) dosyć przestraszona. Ku mojemu zdumieniu nagle ktoś z czwórki rzucił: „a chodźmy na papierosa” (to było sporo lat temu, teraz już nikt nie pali). Wstali od stołu, wyszli na podwórko i w najlepszej zgodzie, spokojnymi głosami, pogadywali o pogodzie, ogródku i planach zmiany samochodu na nowszy. Wypalili, wrócili do domu, zasiedli, wzięli karty do ręki i natychmiast zaczęli się znowu wydzierać.